sobota, 28 stycznia 2017

Lily Brooks-Dalton – „Dzień dobry, północy”

Różne sytuacje przydarzają się w naszym czytelniczym życiu. Czasem na przykład zdarza się tak, że poza domem mamy przy sobie tylko jedną książkę, która w dodatku okazuje się kompletną klapą – tak wielką, że po jej skończeniu musimy, no po prostu MUSIMY natychmiast sięgnąć po coś innego, lepszego. Jak to zrobić, skoro zabraliśmy ze sobą tylko jedną pozycję? Cóż, rozwiązanie jest proste: wystarczy wstać, ruszyć do Empiku i nabyć książkę, która woła nas z Instagrama już od dobrych kilku dni.

Takie wybryki według wszelkiego prawdopodobieństwa powinny kończyć się źle: zakup niekontrolowany, nieplanowany i impulsywny ma wszelkie szanse okazać się niewypałem. Na moje szczęście tym razem było zupełnie inaczej: książka Lily Brooks-Dalton wciągnęła mnie od pierwszej strony i pozostawiła z zachwytem na kolejne dni. Trafiłam na perełkę i zupełnie się tego nie wstydzę. Wręcz przeciwnie: opowiadam o niej przy każdej okazji, wszystkim dookoła. Zachwycam się, polecam i sama kontempluję tę niesamowitą opowieść. Jedyne, czego żałuję, to że tak szybko przyszło mi się z nią rozstać. 

Dzień dobry, północy to powieść o dojmującej samotności. W przeplatających się rozdziałach poznajemy dwoje bohaterów: Augustine’a, starszego człowieka z placówki badawczej na kole podbiegunowym, oraz Sully, astronautkę, która właśnie wraca z misji na Jowisza. Każde z nich ma przy sobie innych ludzi, jednak mimo to oboje muszą mierzyć się głównie z tym, co się dzieje w ich głowach: dogania ich przeszłość i lęk przed tym, co nadejdzie. Odczucia potęgowane są przez ciszę, jaką emanuje Ziemia – nie wiadomo właściwie, co się stało, ale nie ma żadnego kontaktu z innymi ludźmi, zupełnie, jakby wszystko objęła jakaś globalna katastrofa. Augustine stara się przetrwać w bardzo dosłownym znaczeniu: musi zadbać o ciepły kąt i pożywienie nie tylko dla siebie, no i stara się nie zdziczeć. Sully, która ma zabezpieczone podstawowe potrzeby, pozostaje jedynie walka z własną głową.

Pod względem filozoficznym powieść zahacza o wiele tematów: rachunek przeszłości w obliczu, gdy nie można już nic zmienić, okłamywanie samych siebie, poszukiwanie celu i sensu życia, skończoność nas samych wobec ogromu i nieskończoności kosmosu, dynamika grupy, proste wydarzenia dające nadzieję i radość, a także te poważne, odbierające całkowity spokój ducha. Wiele z nich poruszanych jest wprost, ale całkiem duża część przewija się gdzieś pomiędzy wierszami i tylko czeka na odkrycie przez czytelnika. Im dłużej zastanawiamy się nad kolejnym rozdziałem, tym więcej odnajdujemy w nim treści i wartości, tym lepiej dostrzegamy powiązania. 

Choć mogłoby się wydawać, że tak poważna lektura będzie nudna, jest to obawa nieuzasadniona. Opowieści o dwojgu bohaterów przeplatają się i skupiają wokół konkretnych zdarzeń, nie zaś przemyśleń postaci, więc w gruncie rzeczy sporo się tu dzieje: za każdym razem obserwujemy pewną scenę, w wielu przypadkach bardzo symboliczną. Do tego dochodzi wzajemne uzupełnianie się losów bohaterów i punkty styczne ich historii, które odkrywamy wraz z każdą kolejną stroną. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że to powieść akcji o tempie, które zapiera dech w piersiach, jednak całość jest najzwyczajniej w świecie płynna. Jeśli chodzi o książki skłaniające do refleksji, wolę właśnie takie: krótkie opowieści, które atakują nasz umysł szybkimi impulsami, nie zaś rozwlekłe tomiszcza, po które zwyczajnie boję się sięgnąć.

Historia Augustine’a i Sully w zależności od tempa czytania zajmie nam jeden, maksymalnie dwa wieczory. Moim zdaniem warto poświęcić ten czas na tę lekturę o pięknej okładce i jeszcze przyjemniejszym wnętrzu. Teraz, gdy wieczory są ciemne i leniwe, możemy spokojnie przysiąść i dać się ponieść tej opowieści, by potem oddać się rozważaniom na temat tego, kim tak naprawdę jesteśmy w stosunku do bezmiaru kosmosu. Jakkolwiek to brzmi i jakikolwiek nastrój w nas wywoła.


5 komentarzy:

  1. Nie słyszałam wcześniej o tej książce, temat wydaje się bardzo ciekawy, już sama okładka zachwyca! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Za taką cudowną okładkę biorę w ciemno! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam, czytam, czekałam na Twoją opinię. Już się zgadzam mimo,że dopiero zaczęłam. Książka ma w sobie to, coś. Super się czyta.

    OdpowiedzUsuń
  4. Specjalnie dopasowałaś paznokcie do okładki czy niechcący? Haha :)
    Okładka faktycznie zachwyca, nad samą fabułą musiałabym się zastanowić :)

    OdpowiedzUsuń

Komentarze są dla nas źródłem siły do prowadzenia bloga i wielkiej radości, dlatego też będziemy wdzięczni za każdy pozostawiony przez Was ślad.