Książka to historia Penryn, dziewczyny, która opiekuje się
chorą umysłowo matką i niepełnosprawną siostrą w zniszczonym świecie, będącym
polem rozgrywek politycznych między aniołami. Na jej drodze staje jeden z nich,
a właściwie, technicznie rzecz ujmując, eks-anioł, pozbawiony jest bowiem
swojego najważniejszego atrybutu, czyli spektakularnych anielskich skrzydeł.
Stracił je poprzez odcięcie w walce i nosi przy sobie jak najdroższy skarb. Gdy
na jego drodze staje Penryn, jest skrajnie wyczerpany i wymaga pomocy,
przynajmniej w znalezieniu miejsca pozwalającego na spokojną regenerację. Ona
zaś koniecznie chce odnaleźć drogę do anielskiego gniazda, by odnaleźć porwaną
siostrę. Potrzebując siebie nawzajem bohaterowie wchodzą w dziwny układ, w
którym w zdecydowanej większości przypadków to Raffe (a właściwie archanioł
Rafael) stawia na swoim. Nie ma z tym z resztą problemów, bo Penryn wyraźnie
się w nim podkochuje..
Prawdę mówiąc trochę żałuję, że przez całą książkę zmuszeni
jesteśmy znosić takie właśnie akcenty, choć z powodzeniem cała książka mogłaby
rozgrywać się w świecie aniołów. Kłótnie „na górze” i prawdziwe wojny
polityczne, podszyte dużą dawką bezwzględności to świetny temat na dobrą
literaturę fantasy. Zamiast tego autorka serwuje nam masę rozterek sercowych
dorastającej Penryn, której zachowania są tak niekonsekwentne, że aż strach.
Niby można przyjąć, że literatura młodzieżowa służy właśnie temu, żeby pokazać
takie problemy, najbliższe nastolatkom i jak najbardziej prawdziwe. Zapewne
również większość z nas, spotykając na swojej drodze prawdziwego anioła,
piałaby z zachwytu… Jednak rozważania na temat kropelek wody spływających
powoli po nagim torsie Raffego mocno kłują w oczy. Podobnie razi samo
zachowanie bohaterki wobec towarzysza – więcej w tym wszystkim tupania nóżkami
i przekornych zachowań z gatunku „chciałam dobrze” niż jakiegokolwiek
konstruktywnego dialogu.
W moim mniemaniu książka jest zmarnowanym pomysłem o wielkim
potencjale. Pierwszym odczuciem po jej zakończeniu był niedosyt i żal, że to
właśnie Susan Ee trafiło takim dobrym pomysłem. Wojny aniołów, w których ludzie
kompletnie się nie liczą, ukazujące te istoty jako bezwzględne i po trupach
dążące do celu… To, co przychodzi na myśl podczas lektury to stwierdzenie
„anioł też człowiek”, istoty ze świata Susan Ee niewiele mają bowiem wspólnego
ze ślicznymi, okrąglutkimi postaciami z Biblii dla dzieci, które zawsze z
uśmiechem zanoszą do Boga ludzkie modlitwy. Nie, zdecydowanie do aniołów z tego
świata nie ma co się modlić, i tak najpewniej zabiją nas z zimną krwią,
ewentualnie uczynią swoimi sługami.
Kończąc powoli – naprawdę życzę Susan Ee jak najlepiej, bo
wyobraźnię ma dobrą, a warsztat zawsze można szlifować. „Angelfall” mnie nie
zachwyciło, a szkoda, bo była to książka z naprawdę dużym potencjałem. Sięgnę
pewnie po kolejne tomy, trochę z chęci kolekcjonowania doświadczeń związanych z
młodzieżową postapokalipsą, a trochę pewnie wiedziona cieniem nadziei, że z
czasem autorka pozostawi w spokoju ludzi i powie więcej o anielskim świecie.
Brak mi na rynku takiej właśnie książki.
A niech to! A ja się "sadzę" na tą książkę, bo mam nadzieję, że ujęcie tematu będzie ciekawe ...
OdpowiedzUsuńByłoby takie, gdyby nie wynurzenia na poziomie "Zmierzchu". A szkoda..
Usuń