Ten post miał wyglądać inaczej. Jeszcze wiosną, gdy słońce wstawało wcześnie, temperatury poza łóżkiem były przyjemne, a ja czytałam pewien nienajlepszy poradnik, zaplanowałam sobie, że jesienią zmotywuję Was do życia opowieścią o idealnych, leniwych porankach i o tym, dlaczego moim zdaniem są lepsze niż sen (bo głęboko wierzę, że nie ma nic gorszego niż wstawanie 5 minut przed wyjściem). Wszystko szło idealnie, tyle że w międzyczasie zmieniłam pracę, wydłużył mi się dojazd, zmienił się rozkład jazdy pociągów, a ja dotarłam do momentu, w którym coraz trudniej było mi przestawiać budzik na wcześniejsze godziny, by mieć czas na własny miracle morning. Teraz po prostu szarpię się ze sobą, żeby w ogóle jakiś poranek mieć.
Miracle morning to idea, której ojcem jest Hal Elrod, autor książki Fenomen poranka. Ten niewielkich rozmiarów poradnik możecie bez trudu dostać w księgarniach i przeczytać, choć osobiście lektury nie polecam; dla mnie była to książka z jednej strony powtarzalna, z drugiej zaś – raczej niezbyt uniwersalna, jeśli spojrzeć na szczegóły. Bardzo podoba mi się natomiast ogólny zamysł autora, który przekonuje, że każdego poranka warto wygospodarować choć odrobinę czasu dla siebie. Po pierwsze – żeby nie robić wszystkiego w koszmarnym pośpiechu; po drugie – żeby zadbać o własne potrzeby; po trzecie – żeby wydłużyć swój dzień i efektywnie go wykorzystać. Elrod namawia, żeby taki poranek trwał co najmniej godzinę i poprzedzał nasze zwykłe, poranne czynności. W mojej obecnej sytuacji – i pewnie w życiu wielu z Was – wygospodarowanie co rano kolejnej godziny kosztem snu brzmi jak bardzo ponury żart. Tym niemniej jest kilka rzeczy, na które staram się regularnie znaleźć czas.
rozciąganie
obudź organizm do życia
Jeszcze do niedawna należałam do osób, którym wszelka aktywność fizyczna kojarzyła się wyłącznie z potem i łzami, a każda myśl o ćwiczeniach wywoływała we mnie raczej torsje, niż zainteresowanie; uważałam też, że nie ma sensu podejmować żadnej aktywności, jeśli nie będzie ona trwała co najmniej 45 minut. Pewnie większość z Was doskonale zna wszystkie te mity, być może część z powodzeniem hoduje je w głowie. Ja z kolei postanowiłam je stamtąd wyrzucić.
Od kilku miesięcy codziennie rano (wieczorem też, ale nie tego dotyczy ten post) przez 10 minut łagodnie rozciągam swoje mięśnie. Korzystam w tym celu z filmików Natalii Knopek z bloga Simplife.pl, ale tak naprawdę może to być cokolwiek innego – dwanaście powitań słońca albo, jeśli na słowo "joga" reagujecie paniką, zwykła, delikatna rozgrzewka, jakich pełno na Youtubie. Taka dawka aktywności bardzo pozytywnie wpływa na nasze krążenie i dodaje energii mniej więcej tak skutecznie, jak poranna kawa.
śniadanie
Nie jestem skora do przyznawania racji mojej Mamie, ale teraz, po latach, doceniam jedną z mądrości, którymi raczyła mnie w czasach szkolnych. Nie wychodź z domu bez śniadania! Znacie to? Kiedyś grymasiłam na samą myśl o tym, że miałabym coś przełknąć przed wyjściem, ale teraz trochę się "nawróciłam". Serio, nie ma nic gorszego niż mdłości z głodu podczas 40-minutowej podróży zatłoczonym pociągiem.
I nie ma, że czas, że hałas, że tak się nie da! Jest mnóstwo śniadaniowych propozycji, które możecie spokojnie przygotować wieczorem, a rano tylko spałaszować je ze smakiem – wszelkie kanapki, pasty, musy, smoothie... Moim porannym ulubieńcem (i największym żywieniowym odkryciem tego roku) jest całonocna owsianka, do której rano dorzucam tylko świeży owoc. Szybkie, smaczne i (zupełnie niechcący) całkiem zdrowe rozwiązanie.
spacer
Przyznaję się bez bicia, że tę część najtrudniej mi realizować i najczęściej się na niej potykam, ale wciąż walczę dzielnie z własnym lenistwem! Kiedy pogoda pozwala (tzn. nie pada, bo jednak staram się nie docierać do pracy mokra), zamiast dojeżdżać na dworzec autobusem, decyduję się na 15-minutowy marsz. To rozwiązanie pasujące do mojej sytuacji, ale w analogiczny sposób będzie działać wybranie dłuższej drogi do pracy czy wysiadanie przystanek wcześniej – ważne, żeby pobyć trochę na świeżym powietrzu i dostarczyć organizmowi potrzebny tlen.
Wiecie, co mnie najbardziej motywuje, żeby to zrobić? Miny współpasażerów, kiedy pełna energii wsiadam do pociągu i wyciągam książkę, podczas gdy wszyscy wokół walczą z przysypianiem.
A Wy ile czasu poświęcacie na poranne budzenie się do życia? Jesteście z tych osób, które dziesięć razy wciskają drzemkę i maksymalnie wydłużają sen, czy jednak wstajecie najwcześniej, jak się da? A może jest coś innego, bez czego nie wyobrażacie sobie poranka? Koniecznie dajcie znać!
Każdego ranka 30-40 minut spaceru, tuż po śniadaniu! :D Kiedyś się rozciągałem, ale zaprzestałem - zamieniłem na spacer właśnie.
OdpowiedzUsuńNo i to jest porządna dawka aktywności z samego rana!
UsuńMogłaby być większa, ale lenistwo jednak zwycięża... Zawsze mógłbym biegać albo iść na basen! :D
UsuńJa rano mam swój cały rytuał, który zabiera mi ok. 1,5h - mogę się wyrobić szybciej, ale... po prostu nie chce. Śniadanie jem zawsze, bo bez niego się nigdzie nie ruszę :D A obecnie spacer realizuje, idąc jakieś 15 minut na dworzec. No i zwykle 10-30 minut zostaje mi na ogarnięcie rzeczy na uczelnie, albo sieci po prostu, jeśli o niczym nie zapomniałam wieczorem.
OdpowiedzUsuńJeszcze niedawno miałam dokładnie to samo, lubiłam sobie tak posiedzieć 1,5 godziny i powolutku zrobić wszystkie rzeczy: śniadanie z kawą, nadrabianie zaległości na Youtubie podczas robienia makijażu, planowanie dnia...
UsuńJa zawsze wstaję godzinę przed czasem, by mieć czas na spokojne wypicie kawy, zjedzenie śniadania i oczywiście koniecznie z książką ☺ Do pracy dojeżdżam busem, spacer na przystanek 10 minut. Niestety nez względu na pogodę 😢 Nie ćwiczę, bo mam pracę fizyczną, gdzie moje mięśnie dostają wystarczający wycisk.
OdpowiedzUsuńCzas na książkę rano! Ooooo, tego mi potrzeba. <3
UsuńFakt, praca fizyczna potrafi dać w kość.
Zdecydowanie jestem od tych dziesięciu drzemek :D Spacer rano i tak zaliczam, bo do pracy kawałek muszę przejść. Chociaż zdecydowanie wolę go wieczorem - przyjemnie się poruszać po całym dniu za biurkiem. Od mdłości z głodu gorsze są te z powodu wmuszenia w siebie śniadania, więc zwykle jem je dość późno, po paru godzinach od wstania. Rano za to muszę mieć czas żeby w spokoju wypić herbatę i pomyśleć, co mam do zrobienia.
OdpowiedzUsuńJa właśnie zawsze mam dylemat, czy wolę poruszać się wieczorem, czy rano, bo jednak masz rację, że po całym dniu za biurkiem rozruszanie mięśni jest baaaaardzo przyjemne. Ale ostatecznie wybrałam poranne ćwiczenia, bo te wieczorne podnoszą mi ciśnienie, a i tak mam problemy z zasypianiem.
UsuńI pewnie, że wmuszanie w siebie śniadania z rana nie ma sensu, jeśli masz się po nim czuć źle. Znam mnóstwo osób, które z różnych powodów mogą coś zjeść dopiero godzinę-dwie po wstaniu, sama z resztą długo tak miałam.