sobota, 2 stycznia 2016

Chuck Palahniuk – „Fight club”

Kto z Was nie kojarzy filmu Davida Finchera z Edwardem Nortonem, Bradem Pittem i Heleną Bonham Carter? Nie skłamię, jeśli powiem, że to jeden z tych obrazów, który kojarzę z moimi nastoletnimi latami. Atmosfera Podziemnego kręgu, specyficzne sceny, niepodrabialny klimat i obrazy wypełnione perfekcyjnie dobranymi aktorami – wszystko to na zawsze zostanie w mojej pamięci. Trudno się dziwić, że bardzo chciałam poznać książkowy pierwowzór filmu, a gdy tylko do mnie dotarł, właściwie się na niego rzuciłam.

Jak radzić sobie z konsumpcjonizmem i ratować się przed upadkiem współczesnego świata? Główny bohater powieści poszukuje odpowiedzi i próbuje odnaleźć swoje miejsce w zmieniającej się rzeczywistości. Na jego drodze pojawia się silny i charyzmatyczny Tyler – człowiek, któremu nie sposób odmówić. To on przekonuje, że jedyną drogą życia jest destrukcja. Od jednego ciosu zadanego na tyłach knajpy rozpoczyna się budowanie idei klubów walki, których podstawową zasadą jest, aby nigdy o nich nie rozmawiać. Dziwnym trafem jednak wieść rozchodzi się dalej, a proceder rozrasta się w nieoczekiwanych kierunkach…

Zawsze ilekroć przestawię tę świętą kolejność i najpierw obejrzę film, a dopiero potem przeczytam książkę, nie jestem w stanie uniknąć porównań między jednym obrazem a drugim. Toczą one w mojej głowie zaciętą batalię i wciąż zastanawiam się, który był lepszy, pełniejszy i przekazywał więcej treści. Zazwyczaj wygrywa książka, ale nie jest to reguła i właśnie odstępstwem od niej będzie to, co mam do powiedzenia: w przypadku Fight clubu zdecydowanie bardziej spodobała mi się ekranizacja.

Wersja filmowa zyskuje dużą przewagę już na starcie, a jest nią sama konstrukcja powieści. Autor, jak sam przyznał w zamieszczonym na końcu książki wywiadzie, podczas pisania wielu części tekstu miał w głowie gotowe obrazy, a przelewając je na papier zdecydowanie ułatwił pracę reżyserowi. Znajdziemy tutaj wiele scen najzwyczajniej w świecie gotowych do tego, żeby ściśle przenieść je na ekran, przy tym jednak powieść Chucka Palahniuka wypada zdecydowanie mniej klarownie. Jest to zbiór poszarpanych, pourywanych obrazów przemieszanych z przemyśleniami głównego bohatera. Narracja jest pierwszoosobowa, więc czytelnik nie tylko ma wgląd we wszelkie zmiany zachodzące w postaci, ale też jest ich pierwszą bezpośrednią ofiarą. To my doświadczamy krótkich zdań, niepełnych myśli i otrzymujemy obrazy, które nie bardzo wiadomo, jak zinterpretować.

Zdecydowanie nie uważam za wadę tego, że podczas lektury musimy używać mózgu, aby dać sobie radę, jednak w przypadku Palahniuka mam wrażenie, że pewne normy zostały przekroczone – dla mnie była to książka, przez którą się brnie, a wysiłek intelektualny nie jest w tym przypadku przyjemny. Mocna scena na początek to zbyt mało, aby zainteresować większość, a nadążanie za kolejnymi przypomina trochę próbę podziwiania krajobrazu z wagonika kolejki górskiej – każda chwila nieuwagi odbiera nam jakąś część myśli, której nie potrafimy już z powrotem uchwycić i dopasować do reszty. Podobnie ma się z resztą sprawa z granicą dobrego smaku – choć autor nie stosuje nienaturalnie brutalnego języka, jego sceny balansują gdzieś pomiędzy bezczelnością a wulgarnością, częściej niestety przechylając się na stronę tej drugiej i wywołując w czytelniku niesmak.

Mówiąc szczerze nie wiem, jak poradziłabym sobie z lekturą, gdybym nigdy wcześniej nie zetknęła się z jej ekranizacją; prawdopodobnie brnęłabym przez tę opowieść, traciła wątek, a może nawet odłożyłabym ją przed zakończeniem, mimo że ma niecałe 300 stron. Nie jestem i chyba nigdy nie będę fanką prozy Palahniuka, a Fight club napisany jest naprawdę bardzo, bardzo specyficznie. Znajomość filmu zdecydowanie ułatwia odnalezienie się w myślach głównego bohatera i uporządkowanie treści, a także daje nadzieję na świetne zakończenie, które motywuje do czytania. Chociażby z tych względów odesłałabym Was raczej do wizji Davida Finchera niż tej, która była w tym przypadku pierwowzorem.


11 komentarzy:

  1. Ostatnio mam problem ze skupieniem się przy czytaniu, więc chyba nie jest to książka dla mnie skoro trzeba się bardzo wysilić, żeby ogarnąć treściowo fabułę, przynajmniej na razie :)

    ksiazkowy-termit.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No na pewno to jest bardzo specyficznie napisana opowieść, ale spróbować zawsze warto. ;)

      Usuń
  2. Niedawno ją sobie kupiłam i właśnie zbieram się do jej lektury, póki niewiele może mnie rozproszyć. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja zakupiłam tę pozycję, właśnie na zamiłowanie filmem. Dobrze, że dzięki temu będzie mi łatwiej się w niej odnaleźć ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Chyba nie mam ochoty na książkę, ale teraz ciągnie mnie do filmu, o którym wcześniej jedynie słyszałam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja zawsze jestem za tym, żeby najpierw obejrzeć film, potem przeczytać książkę, nieważne w jakiej kolejności zostały stworzone. Tak kolejność, jak na razie, służy mi bardzo dobrze :) Co do "Fight clubu", chętnie moeże nie przeczytam, ale obejrzę.
    Pozdrawiam i zapraszam,
    http://ksiegoteka.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja z reguły wolę jednak zacząć od książki, bo obraz filmowy z reguły zaburza mi odbiór postaci - kiedy mają dla mnie wygląd i sposób mówienia, to lekko wypacza moją ocenę. Ale każdy robi to tak, jak mu wygodnie. :)

      Usuń
  6. Obejrzałam już film, bez świadomości, że istneje książka, którą zreszta ma mój brat, więc nie będzie problemu z jej przeczuyaniem.
    Pozdrawiam i zapraszam na nowy post:
    http://kruczegniazdo94.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. szkoda, że trudno przebrnąć przez tę książkę, ale też mam zamiar ją przeczytać, bo film zrobił kiedyś na mnie bardzo duże wrażenie.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze są dla nas źródłem siły do prowadzenia bloga i wielkiej radości, dlatego też będziemy wdzięczni za każdy pozostawiony przez Was ślad.